Header Ads

Relacja - V Huyndai ultraMaraton Bieszczadzki - 07.10.2017 czy Ultra debiut!

Plan na ten rok zakładał dwa debiuty. Jeden w triathlonie, a drugi w górskim biegu ultra. Triathlon udało się ukończyć w czerwcu w Okunince Relacja z Tri (KLIK), więc połowa planu była już wykonana. W górach początkowo chciałem wystartować w Ultrajanosiku 2 września. Wydawało mi się, że lepszej daty na debiut ultra jak własne urodziny to chyba nigdy nie znajdę. Na szczęście nie udało się tam wystartować. Piszę na szczęście bo wiem, że nie byłem na bank do tego biegu gotowy. Myślę, że ten dodatkowy miesiąc na przygotowanie się dał naprawdę dużo.

Przed startem
Pomimo, że start biegu zaplanowany był na 7:00 w sobotę to wydaję mi się, że ultra zaczyna się już kilka godzin wcześniej. Ostatni posiłek przed snem, wybór ubrań, przyczepienie chipa do buta. Przemyślenie ile zabrać ze sobą wody, izotoniku, żeli, batonów, przeanalizowanie kiedy to wszystko zjeść na trasie. Odpowiednie spakowanie wszystkiego do kamizelki. Określenie czasu porannej pobudki oraz wiele innych rzeczy. To wszystko wydaję się mieć realny wpływ na to jak nam pójdzie na drugi dzień już na biegu. 

Zegarek nastawiłem na 5:00. Pierwsza rzecz po przebudzeniu? Wiadomo... sprawdzenie co tam słychać na fejsbuniu. Chuj tam, że za dwie godziny start w górskim ultra, przecież trzeba sprawdzić co tam słychać w wielkim świecie bo przecież tak dużo mogło się zmienić przez te kilka godzin... Jednak na świecie bez zmian. Korea Północna dalej straszy USA bombami, masło nadal drożeje, a wszystko co złe, nawet padający deszcz w Cisnej to wina Tuska. Uff... można wstać? Nie! Oczywiście, że nie można bo jakbym mógł zapomnieć o Instagramie. Po wejściu na Insta mym oczom ukazuję się pokaźna liczba serduszek (czyli, że instagramowych lajków kto nie w temacie) do ostatniego zdjęcia na którym oczywiście musiałem się pochwalić przygotowanym sprzętem oraz numerem startowym na bieg. Fejm się zgadza więc można wstać z poczuciem pełnego internetowego spełnienia. 


W pierwszej kolejności śniadanie. U mnie w tym temacie standard jak przed każdym biegiem. Dwie bułki z dżemem. W międzyczasie wskakuję w przygotowane ciuchy. Mogłoby się wydawać, że to wszystko, no oprócz wiadomej przedstartowej porannej toalety ale tego już nie będę opisywał. Ale jednak nie! To nie wszystko bo teraz zaczyna się najtrudniejszy moment porannych przygotowań. Założenie soczewek! Na co dzień ich nie noszę ale jestem ślepakiem konkretnym więc wymyśliłem sobie, że kupię sobie je tylko na bieg. Nie będę się rozpisywał o tym jak mi poszły wcześniejsze próby ich założenia bo można by z tego napisać pełną emocji relację. Napiszę tylko tyle, że w dniu biegu pobiłem swój rekord i obie soczewki założyłem w jedyne... 17 minut. Już wtedy wiedziałem, że to może być dobry dzień.

Na start mam blisko więc na miejscu była jeszcze chwila na wspólne zdjęcie z biegaczami z Chełm Biega jak i na krótką pogawędkę z resztą spotkanych znajomych.

Odliczanie od dziesięciu i tradycyjnie Mirek Bieniecki strzałem ze strzelby wypuszcza biegaczy w trasę. Ahoj przygodo!

Cisna - Roztoki - Solinka

Pierwsze 12 km to w sumie bieg bez większych historii. Startujemy z centrum Cisnej i większość trasy to droga asfaltowa i stokówka w stronę Majdanu. Przez większość trasy pada deszcz, raz większy, raz mniejszy ale nie jest zimno wręcz czasami wydaję mi się, że za ciepło się ubrałem. Pomimo to biegnie mi się dobrze ale nie chcę się zbytnio podpalić aby nie narzucić sobie zbyt szybkiego tempa bo wiem, że może się to odbić później na trasie.  Z punku odżywczego czyli Roztoki I wychodzę w miarę szybko bo w sumie co tam więcej można robić. Wyjąłem z kamizelki kijki bo wiedziałem, że dopiero teraz się przydadzą. Uzupełniłem do pełna softflaska wodą, zjadałem kilka żelek misiów, ciasto i dalej w drogę. Przez chwilę pomyślałem aby rozebrać się z kurtki ale z pogodą w górach nigdy nic nie wiadomo więc jeszcze teraz ją zostawiam.

Kolejne dwa kilometry nadal prowadzą pod górę drogą asfaltową. Ciągnie się ten odcinek niemiłosiernie i pomimo, że podejścia to moja bardzo słaba strona to chcę już wejść na szlak i zacząć się wspinać po paśmie granicznym. Pod górę z kijkami wchodzi się zdecydowanie łatwiej ale nadal wygląda to u mnie tragicznie. Strasznie irytuje mnie to jak widzę, że inni mnie łykają na podejściach a mi się wydaję, że pikawa zaraz nie wytrzyma i dostane zawału. No dramat! Ten element jest kompletnie do poprawy bo tutaj tracę najwięcej. Staram się nie zatrzymywać i iść powoli krok za krokiem. W międzyczasie zjadam drugiego wcześniej przygotowanego żela SiS'a. Dzień wcześniej po grubych rozkminach i obliczeniach przyjąłem taką zasadę odżywczą na bieg: "posiłek" co 45 minut. W praktyce wyglądało to tak: 45 min ->żel->45 min ->żel->45 min->baton->45 min->żel... itd. Jedzenia ze sobą miałem na 8h 30min bo na tyle zakładałem, że chcę pobiec w tym biegu.

Żel wciągnięty, a kilometry lecą dalej - bieg trwa w najlepsze. Na trasie momentami sporo błota ale buty czyli inov8 Roclite 280, które kupiłem z myślą o tym biegu dają radę i mimo grząskiego podłoża trzymają się bardzo dobrze a ja dzięki temu czuję się pewnie. Kilometry odmierzające trasę na tym biegu ustawione są malejąco. W momencie kiedy ujrzałem, że do końca jeszcze 28 km pomyślałem: teraz się zacznie zabawa bo jakby nie było to jeszcze taki cały Rzeźniczek przede mną.
Ślepa pała mimo soczewek w oczach :D fot. ‎Piotr Perzak‎

26 km i mamy Solinkę, czyli drugi punkt odżywczy na trasie. Tutaj standardowo uzupełnienie wody plus ciastko. Dodatkowo na tym punkcie wypijam shot z BCAA oraz łykam magnez. Wychodzę z punku mając za sobą w sumie 3h 14 min biegu. Fizycznie czuję się bardzo dobrze. Można powiedzieć, że nie czuję w ogóle na razie tych kilometrów w nogach ale wiem, że najtrudniejsze przede mną... Hyrlata.


Eh, Hyrlata... coś ty mi krwi napsuła... jagódkami

I tutaj zaczyna się dla mnie ultra. Podejścia pod Hyrlatą bałem się najbardziej. Wspominając męczarnie z zeszłego roku w tym miejscu na Półultramaratonie Bieszczadzkim wiedziałem, że będzie ciężko. No i było! Zajezdnia była tutaj i to taka fest. Tętno wali w górę jak głupie, a mi się wydaję, że stoję w miejscu. Inni biegacze znowu mnie wyprzedzają jak na wcześniejszym, większym podejściu. Jeden kilometr z tego podejścia pokonuję w tempie 21min 49sek/km... wolno... bardzo wolno. Od tego biegu podejście pod Hyrlatą będzie kojarzyć mi się również nie tylko z męczarnią i walką o każdy metr ale również z... jagódkami. Dlaczego? W pewnym momencie, schylając głowę w dół zobaczyłem rosnące jagody i trach! W sekundę w głowie piosenka dla dzieci Leśne Jagódki. Na początku się z tego śmiałem i nawet nie wiem czy nie śpiewałem tego na głos ale po jakimś czasie stało się to irytujące. Próbowałem zacząć myśleć o czymś innym, znaleźć inną piosenkę ale gdzie tam... w głowie tylko:
A kiedy dzień nadchodzi, dzień nadchodzi,
Idziemy na jagody, na jagody,
A nasze czarne serca, czarne serca,
Biją nam radośnie bum trarara bum.


Pomimo dużego zmęczenia po tym podejściu nadal czuję się bardzo dobrze mięśniowo i energetycznie. Kombinacja żel->żel->baton po określonym czasie sprawdza się idealnie. Na razie każde przejście z marszu w biegu jest bezproblemowe. Zerkając na zegarek widzę tempo, z którego jestem mega zadowolony i wydaje się realne pobiec szybciej niż zakładane 8h 30min. Nie dzielę skóry na niedźwiedziu, których swoją drogą podobno jest dużo na całym masywie Hyrlatej :) bo jeszcze długa droga przede mną. Ostatnie dwa kilometry to długi zbieg do prawie samego ostatniego punktu odżywczego czyli Roztoki II. Wydawało mi się, że warunki jakie panowały na trasie w kwietniu w Szczawnicy będą długo nie do pobicia. Jednak ten zbieg z Hyrlatej może spokojnie konkurować ze Szczawnicą jeżeli chodzi o ilość błota.

fot.Pawel Naskrent/maratomania.pl
Zbiegało się ciężko i tutaj bolało pierwszy raz na biegu. Raz, że zbieg jest stosunkowo długi to dwa podłoże też robiło swoje. Nogi nie raz się rozjeżdżały jak chciały. Wyprzedzanie wolniejszych zawodników też nie należało do łatwych. W ogóle wydaję mi się, że na zbiegach zawsze doganiam tych, którzy najpierw mnie wyprzedzali na podejściach. Podczas zbiegania czuję się dobrze i pewnie, zwyczajnie bardzo lubię lecieć w dół. Tutaj ten moment należał dla mnie do jednych z najcięższych w całym biegu. Co kilka oddechów zapał mnie duży ból w przy żebrach, uda paliły niemiłosiernie, kolana też już chciały choć na chwilę się zatrzymać. Pod koniec nawet zaczęły mnie łapać lekko skurcze w lewym udzie ale jakoś dotrwałem do końca i oto są Roztoki po raz drugi.

Roztoki II - Okrąglik - Jasło
Tutaj na punkcie tli się nadzieja, że uda się ukończyć bieg w około 8 h. I tak też mówię mojemu supportowi, że za jakieś 3 h powinienem być w Cisnej na mecie. Uzupełnienie płynów, pieczonych ziemniak w garść, herbata i można iść dalej, nie ma na co czekać! Zauważyłem, że niektórzy na punktach rozsiadają się w najlepsze i bardzo długo odpoczywają. Dla mnie to trochę strata czasu przynajmniej przy takim dystansie. Poza tym myślę, że gdybym na chwilę usiadł albo się położył to pewnie bym już nie wstał. Także bez zbędnego bawienia się opuszczam punkt po 5h 16min biegu. Do mety 14 km i 2h 45min aby zmieścić się w 8h które przed biegiem brałbym w ciemno.

Znowu dwa kilometry asfaltu ale tym razem na końcu drogi skręcamy w lewo czyli na Okrąglik. Podejście pod Okrąglik znam bardzo dobrze już z wcześniejszych biegów więc wiem czego się spodziewać. Zmęczenie jest już coraz większe ale nadal uważam, że trzymam się dobrze. Energii nie brakuje, fizycznie też jest ok. Pod górę powoli ale cały czas starałem się iść, tam gdzie można było biec to biegłem. Nogi kręcą cały czas dobrze więc czuje, że te 8h jest spokojnie do zrobienia. Okrąglik jest stosunkowo ciężkim podejściem, a najgorsze są w nim jakieś ostatnie 300-400m gdzie wydaje się, że to już zaraz mamy szczyt a okazuję się, że jeszcze przed nami jedna ale taka konkretna ściana do podejścia. I te ostatnie metry dają w kość konkretnie.
Samo podejście od Przełęczy nad Roztokami na szczyt Okrąglika czyli jakieś 3km zajęło mi około 35min. To tutaj przez te minuty najwięcej działo się w głowie. Życie to chyba ze sto razy przeleciało mi przed oczami. Przypominały mi się rzeczy na które nigdy bym nie wpadł. Od wesołych po smutne taki totalny miszmasz. W sumie dzięki temu nie myślałem o tym czy coś mnie boli,o tym ile jeszcze do końca. Całe szczęście nie przypomniały się znowu Jagódki, więc przynajmniej te myśli mnie nie irytowały a czas mijał szybciej.
Na szczycie widzę, że czas jest dobry i te 8 godzin jest już pewnie a nawet jeszcze szansa na urwanie kilku minut z tego czasu. Przede mną jeszcze Jasło czyli najwyższy punkt na całym biegu- 1153 m.n.p.m. Gdzieś w okolicach 44-45km biorę ostatni żel na biegu. W zapasie miałem jeszcze jeden baton, dwa żele i kostkę Dextro, którą zawinąłem z ostatniego punktu odżywczego.
Kilometry mijają a ja zaczynam w głowie wyższą matematykę. Liczę czas jaki jest mnożę to i dzielę, pierwiastkuję, wracam w myślach do lekcji matematyki z podstawówki  i wychodzi mi, że jak zepnę się na ostatnie kilometry to nawet jest do zrobienia czas 7h 30min. Myślę, że na zbiegu dam radę trochę podgonić bo nadal bardzo dobrze się czuję. Dociera do mnie to, że jest to mój taki "bieg życia". Może to śmiesznie brzmi bo całe gówno w bieganiu osiągnąłem i ten czas też jakiś wybitny nie jest ale tego dnia czułem się rewelacyjnie. Zakładane 8h 30min już dawno mam, 8h też jest pewne. Wystarczy napierać do końca i może uda się zrobić i te 7h 30min.

No to lecę! Na zbiegach minąłem sporą ilość osób więc wiedziałem, że nawet nie tyle co zyskam sporo na czasie ale też i przeskoczę trochę w klasyfikacji do góry. W międzyczasie zjadam tą tabletkę Dextro co by gdzieś tam na końcu nie odcięło z energii. Ostatnie kilometry mijają bardzo szybko ale i szybko leci też czas na zegarku. Na jakieś 1,5km przed metą jednak ogarnąłem, że tych 7h 30min nie uda się zrobić. Zabraknie niewiele pomimo, że meta już blisko, już ją słychać! Biegnę dalej. Dziarskim susem przeskakuję przez strumyk w pobliżu torów. Myślę, że jak po 52km w nogach mogę jeszcze skakać to jest na prawdę mega dobrze. :) Ostatnie metry wzdłuż torów, zakręt w lewo i tutaj już bez spiny próbuję wypatrzeć swój support czyli Agatę i Lenę. Są i wydają się lekko zaskoczone moim widokiem, że już jestem na mecie. No ale będąc szczerym sam siebie o tej porze się tam nie spodziewałem. :D

Linię mety przecinam z czasem 7 h 32 min 35 sek. Jaram się strasznie, nawet nie tyle samym czasem tylko tym jak udało się pokonać ten dystans. Energetycznie, fizycznie, psychicznie było super. Całość zagrała idealnie. To wszystko złożyło się na mój osobisty bieg życia, moje zwycięstwo. I tak też będą wspominał mój debiut na ultra. I teraz dumnie mogę powiedzieć, że ukończyłem górski bieg ultra!
fot. ‎Piotr Perzak

Wyniki
52 km
Czas brutto: 7h 32min 35sek
Czas netto: 7h 32min 11sek
Miejsce: 256/507
Miejsce kat. wiekowa: 38/56
Miejsce wśród mężczyzn: 222/405
Enduhubwww.enduhub.com/pl/rorat-artur
Chartee - wciąż brak wyniki ;)

Strava - www.strava.com/activities/ultramaratonbieszczadzki
relive - www.relive.cc/view/ultramaratonbieszczadzki

Sprzęt

Buty: inov-8 roclite 280
Odzież: Skarpety Nessi, bokserki Under Armour CoolSwitch, leginsy Lidl, bielizna termo Viking, t-shirt Chełm Biega z Warsztatu Koszulkowego, kurtka wiatrówka Kalenji, chusta Biegu Rzeźnika.
Kamizelka: Kalenji
Kije: Fizan Compact

Jedzenie i picie
Żele SiS x 6, Baton BYE! Endurance Bar x 2, Baton Oshee Magnez x 1, Tabletka Dextro, jeden pieczony ziemniak, kilka żelek misiów, dwa ciastka.
Woda to myślę,że w sumie około 1,5l, 400 ml Vitargo Carboloader i herbata x 2




PS.
Przygoda z ultra, która zaczęła się 7 października o 7:00 w Cisnej się nie kończy, ona dopiero się zaczyna.

1 komentarz:

Obsługiwane przez usługę Blogger.