Header Ads

Relacja z 36 Maraton Warszawski czyli jak zostałem maratończykiem!

Mogę dumnie mówić, że oto JESTEM MARATOŃCZYKIEM! Warszawa zdobyta! 36 Maraton Warszawski ukończony!

Od początku. Po przyjeździe do Warszawy i zameldowaniu się w hotelu udaliśmy się z Agatą na Stadion Narodowy gdzie było biuro zawodów i expo. Szybki bezproblemowy odbiór numeru startowego, trochę połaziliśmy po targach gdzie na stoisku Sklepu Biegacza zakupiłem żele jak się później okazało bardzo dobrze i chyba najlepsze ze wszystkich jakie do tej pory próbowałem. Później do centrum gdzie połaziliśmy sobie po sklepach dla zabicia czasu i powrót do hotelu.

W pakiecie startowym kilka ulotek, frotka na ręka która jak najbardziej się przyda kiedyś, breloczek, gąbka, izotonik, żel i przede wszystkim to co najbardziej lubię czyli koszulka. W tym roku nie techniczna a bawełniana, ale dla mnie to lepiej. Technicznych koszulek mam już sporo i nie wiem w której biegać natomiast bawełna zawsze spoko. Można nałożyć na co dzień i to jest w nich najlepsze.

Przed spaniem przy łóżku wszystko sobie przygotowałem na rano aby zebranie się zajęło jak najmniej czasu.
Mój zestaw na bieg to:
Buty: Adidas Supernova Glide Boost
- Skarpetki X-Socks Marathon
- Opaski kompresyjne CEP
- Krótkie spodenki z Lidla ;)
- Koszulka techniczna (chyba moja ulubiona) z Biegu Niepodległości z zeszłego roku.
- Czapka sportowa z H&M
- saszetka SPIblet w której schowałem żele na drogę
- Zegarek Garmin 310



Rano pobudka o 6:30. Od razu wcinam swój tradycyjny zestaw śniadaniowy przed zawodami. Czyli dwie bułki z Nutellą. Poranna toaleta i lecę na SKM która mnie zwiezie na start maratonu.
Depozyt szybko i sprawie chwilę nawet poczekałem na parkingu rozgrzewają się i rozmawiając z innymi biegaczami. W depozycie spotykam kolegę Adama on jeszcze zostaję w depozycie a ja lecę w okolicę startu gdzie umówiłem się z Agaty siostra i jej mężem. My z Piotrem startowaliśmy w Maratonie natomiast dziewczyny siostra w Biegu na Piątkę. Wszyscy życzymy sobie powodzenia i każdy leci na swoją strefę.

Już w strefie na czas 4:00 znajduję znowu Adama. Godzina 9:00 w głośnikach słychać najpierw Pana Przemysława Babiarza, później Sen o Warszawie Niemena i startujemy. Jak się później okazało Adam towarzyszył mi od startu do samej mety. Trzymaliśmy równe tempo, rozmawialiśmy i km leciały szybko, aż do czasu...

Pierwsze 5km do pierwszego punktu z wodą minęło mi nawet nie wiem kiedy. Tempo niby raz wolniejsze raz szybsze ale mniej więcej równe w granicach 5:40min/km. Trochę szybciej niż zakładałem, ale czułem się bardzo dobrze więc starałem się jak najdłużej utrzymywać tempo tak aby średnie nie spadło powyżej 5:50min/km. Kilometry leciały jak szalone a ja czuję nadal super. Nic nie boli, wszystko gra jak należy. Lepszego samopoczucia nie mogłem sobie wyobrazić w taki dzień. Częste bóle mięśniowe w łydkach? Nie dziś, mam nadzieję, że tak kompresja na serio działa. No ale w sumie jakbym tak nie myślał i w to nie wierzył, nie zainwestowałbym w te opaski CEP'a.
Trasa płaska z nawet nie odczuwam tych minimalnych podbiegów. Na trasie mnóstwo ludzi kibicujących. Niektóre zespoły na punktach kibicowania dawały niezłego czadu i powera, szacun dla nich, a w szczególności dla tych z 28km dawali czadu!

Kilometry lecą a my wbiegamy na Ursynów i tutaj pojawiają się pierwsze jeszcze nie duże bóle. Kondycyjnie i jeżeli chodzi o energie nadal super, ale kolana coraz cięższe, stopy bolą coraz bardziej. Pomyślałem: "No to teraz zaczyna się prawdziwy maraton!"

Po 30km tempo spadło i bardzo trudno było utrzymać się poniżej 6:00min/km. Najgorszy moment całego maratonu to chyba okolice 33km i lekki podbieg nad Dolina Służewiecką. Tutaj pomyślałem i byłem pewny tego, że te ostatnie kilometry do mety mogą być najtrudniejszymi kilometrami w moim dotychczasowym bieganiu. Musiałem przejść w marsz na chwilę na szczęście za parę metrów pojawił się punkt z wodą i izotonikiem. Tutaj zjadłem swój trzeci i ostatni żel jaki z sobą zabrałem na maraton. Popiłem dwoma albo trzeba kubkami wody i wystartowałem dalej. Chociaż nogi bolały to głowa była silniejsza i ignorowała ten ból dzięki czemu odzyskałem trochę sił i wolniejszym ale równym tempem biegłem.

34km i jak widać na zdjęciu obok chyba nie wyglądałem tak źle. Na tym kilometrze Centrum Biegowe ERGO robiło zdjęcia na których trzeba było pokazać jak się pokonuję ścianę maratońską. Było trochę śmiechów różnych poz było więcej, mijam panów robiących zdjęcia i lecę dalej, w sumie lecimy bo dalej biegnę dalej z Adamem.

Dalej to długa prosta przez ul. Puławską. Przez cały czas próbuję się skupić na tym aby wolno to wolno ale cały czas biec a przynajmniej do kolejnego punktu odżywczego. Bardzo dużo kibiców na trasie fajnie dopingujących to i przyjemniej pokonuje się te ciężkie kilometry. Staram się w ogóle nie myśleć o bólu szczególnie stóp, które wydaję mi się tak na chłodno bolały mnie najbardziej podczas tego biegu. Im bliżej 40km tym bardziej wypatruję palmy na rondzie de Gaulle'a bo wiedziałem, że tam już będzie ostatni punkt z wodą i będzie widać stadion z upragnioną metą.
Jest i palma jest i woda. Kilka łyków, głęboki wdech i lecimy te ostatnie 2km. Oczywiście zachowując spokój staram się nie wyrwać jak głupi i lecieć przed siebie bo wiem, że 2km to wcale nie miało.

Przez Most Poniatowskiego niesie mnie euforia i niesamowita radość, że zrobiłem to, że już blisko do mety. Wszystkie bóle gdzieś podziałem na tym 40km i czuję się jakbym dopiero co startował na tym moście tylko w drugą stronę.

Już po drugiej stronie Wisły zakręt w prawo w dół kierowcy z samochodów biją brawo, jeden z piwem w ręku pyta się mnie czy jeszcze przed metą nie chcę uzupełnić płynów, ale odpowiedziałem, że dopiero za parę sekund na mecie to bardzo chętnie. :)
600m, 400m takie tabliczki mijam po drodze i słyszę swoje imię. To Agata z siostrą tuż przed bramą do stadionu. Dalej tylko zakręt w prawo i stadion. Masa ludzi przy barierkach bijących brawo i meta za 200m.

Moment wbiegania na płytę stadionu to coś niesamowitego. Dopiero z poziomu murawy widać jego ogrom. Ostatnia prosta. Ulga, radość, szczęście, moc to mnie niesie te kilka metrów do mety.

Kątem oka widzę czas. 4h15min i sekundy brutto. Wtedy ile dokładnie netto jest nie wiem, ale później okazało się, że Garmin pokazał mi tyle samo i właśnie ile uzyskałem netto czyli 4h 8min, 18sek.

Screen z transmisji maratonu na Youtube.
Na mecie rozglądam się gdzie jest Adam bo wbiegał zaraz za mną na stadion, chociaż wiedziałem, że w jego stylu będzie zrobić show na mecie. I tak było ostatnie 200m pokonywał dobrą minutę biegając bez koszulki :D.

Nie czekając dłużej szybko schodzę robią miejsce innym ale delektuje się tą chwilą przybijam piątki z kibicami słysząc gratulacje.

Dostaje medal i pękam, łzy same cisną się do oczu, łzy szczęścia. Na chwilę musiałem stanąć bo nic dosłownie nie widziałem, płacze jak małe dziecko i się ogromnie ciesze, że w końcu mogę powiedzieć, że jestem maratończykiem. Pokonałem 42km i szczerze mimo tego, że ostatnie 10km były momentami ciężkie to nie było tak trudno jak mi się wydawało. Cieszę się, że właśnie te ostatnie 10km pokonałem głową która wygrała nad bólem fizycznym, który często przerywał moje treningi bo demotywowało mnie to, że wiecznie coś mnie musi boleć. A tutaj pokonałem to i ukończyłem maraton i wiem, że ból jest chwilowy. Nawet chwilami myślę, że kurde szkoda, że to już się skończyło. W między czasie znalazł mnie Adam któremu dziękuję za to, że biegł ze mną od startu do mety.
Idę do depozytu. Zabrałem plecak i dopiero teraz czuję na nowo ból. Ciężko stawiać kolejne kroki ale jakoś idę gorzej z moim lewym barkiem, który strawie mnie bolał, że nawet nie było mowy o założeniu plecaka na plecy. Idę w umówione miejsce gdzie mają czekać na mnie Agata, Magda i Piotr który jak później się okazało wykręcił swoją nową życiówkę.

W końcu jestem na miejscu i widzę Piotra który mnie woła i jest Agata, cieszę się, że była ze mną osoba najbliższa memy sercu, że z nią mogę podzielić się moim szczęściem. Czuję ogromną ulgę, że znowu ich widzę, i znowu łzy cisną się do oczu aż nie mogę wykrztusić z siebie ani słowa. Chwila mija jak odżywam i dopiero teraz mogę opowiedzieć wszystko co było na trasie i jak się czułem i co czuję będą maratończykiem.

Czekamy chwilę na Wojtka brata Piotra który nie miał swojego dnia i słabo mu poszedł bieg, ale ukończył go i to się liczy, a miał prawo czuć się nie do końca na siłach bo w nogach miał Ultra 66km z Festiwalu Biegowego w Krynicy.
Gdy już się wszyscy się ogarnęli pora była udać się coś zjeść w oczekiwaniu na pociąg do Lublina.
Po tym biegu czuję dumę, że ukończyłem w końcu maraton, że jestem maratończykiem. I już nie mogę się doczekać kolejnego maratonu aby przeżyć jeszcze raz te chwilę które dają biegaczowi ogromną radość, jeszcze raz pokonać słabości które mogą przytrafić się na trasie, jeszcze raz poczuć jak maraton bieganie się głową a nie tylko siłą fizyczną i jeszcze raz poczuć chwilę przebiegnięcia przez metę. Najbliższa okazja będzie 22 marca w Rzymie. Nie długo trzeba będzie przemyśleć cały plan przygotowań do tego maratonu. I cieszyć się treningami zbliżającymi do Rzymu.

1 komentarz:

  1. Jej, co za emocje! Wielkie, wielkie wielkie gratulacje! A ryczenie na mecie to chyba standard. Totalnie wszyscy się rozklejają, haha :)
    W niedzielę moja kolej na walkę z nogami, mam nadzieję, że będę równie twarda!

    OdpowiedzUsuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.